
Podróż z Laosu do Wietnamu trwała ponad 24 godziny. Miał być autobus dla Vipów - było coś co przypominało Ikarusa ale troszkę gorsze. Siedzenia zaprojektowane dla skośnookich o wymiarach: metr czterdzieści (tu się prawie łapie), obwód pasa: 20 centymetrów (tu się nigdy nie będę łapać). Miła, długa podróż w pozycji embrionalnej sprawiła, że pod koniec nuciłam Chryzantemy Złociste: "ale nie połamie się, bo mam ku.... gumowe kości"
Dodatkowo, moi współtowarzysze kochali tajsko-wietnamski pop, więc wszyscy radośnie puszczali muzę ze swoich polifonicznych komórek. Żeby było zabawniej każdy puszczał co innego. Pod nogami, na suficie, w przejściu, na desce rozdzielczej walały się kartony z keczupem Heinza. W środku nocy zrobiła się powódź. Urwał się most. Wjechaliśmy do koryta rzeki. Z dżungli słychać było odgłosy małp i syczenie kobr królewskich.
Było ekstra.
A dziś u N. gotuję:
1. Roladę szpinakowo-łososiową
2. Krem z pieczarek
3. Banana bread